Marzec to miesiąc, w którym wszystko we mnie mówi „już bym chciała”, ale pogoda i rzeczywistość odpowiadają „jeszcze nie teraz”. To dziwny czas. Jeszcze nie wiosna, ale już nie zima. Niby coś się budzi, ale głównie irytacja. Nie mam wtedy ochoty na wielkie zmiany. Na rewolucje, postanowienia, akcje typu teraz to wszystko zmienię. Mam ochotę na coś małego. Na coś, co mnie chociaż trochę uziemi. Albo uniesie, zależy od dnia.
Dlatego od jakiegoś czasu zbieram takie małe rzeczy, które poprawiają mi dzień. Niby nic wielkiego. Ale dzięki nim jakoś się trzymam. Może też Ci się przydadzą.
Herbata w ładnym kubku, bez telefonu w ręce
Zaczynam od tego, bo to jest chyba najprostsza rzecz, którą robię regularnie. Herbata ziołowa, czarna, zielona, wszystko jedno. Byle zrobiona z uważnością. I wypita w spokoju. Nie w trakcie scrollowania, nie na szybko. Po prostu siedzę. I piję. Patrzę przez okno. Oddycham. I nie myślę o niczym szczególnym. Czasem to jedyny moment w ciągu dnia, kiedy czuję, że naprawdę jestem tu i teraz.
Zapalenie świeczki
Zapalona świeczka to sygnał dla mózgu: jesteśmy teraz w trybie regeneracji. Czasem nie robię nic poza siedzeniem i patrzeniem w płomień. I to wystarcza.
Spacer bez celu
Nie zawsze się da, ale jak się da – to idę. Bez konkretnej trasy, bez planu kroków do zrobienia. Czasem tylko wokół bloku, czasem przez rynek. Nie dla sylwetki, nie dla zdrowia. Dla głowy.
Rozciąganie w ciszy
Nie jestem w fazie „ćwiczę regularnie”. Jestem w fazie „lepiej się czuję, jak się trochę poruszam”. Więc kładę się na macie, robię kilka skłonów, skrętów, wyciągnięć rąk nad głowę. Bez planu, bez muzyki. To też jest przyjemność. Nie taka spektakularna jak deser, ale czasem dużo bardziej potrzebna.
Zobacz także: Ruch a emocje – jak ciało pomaga głowie?
Wybranie jednego kosmetyku i użycie go z uwagą
Nie chodzi o cały rytuał pielęgnacyjny. Czasem tylko nakładam krem pod oczy i robię to wolno, spokojnie, palcami, które naprawdę czują skórę. Albo balsam do ciała. Tak, żeby poczuć, że robię to z troską, nie z automatu.
Ubranie, które nie ciśnie ani ciała, ani psychiki
W marcu często jestem pomiędzy stylizacjami. Jeszcze nie czuję wiosny, ale już mam dość ciężkiej zimy. Więc wybieram to, co miękkie, znajome, niepretensjonalne. To mogą być ulubione dresy, lekko sprany sweter, za duża bluza. Rzeczy, które nie każą mi się spinać. W których mogę być sobą. Albo nawet trochę się rozsypać – i też będzie okej.
Zrobienie jednej rzeczy do końca. Nawet bardzo małej
Umycie lusterka. Wyrzucenie starych paragonów z torebki. Uporządkowanie jednego folderu na pulpicie. Coś takiego, co nie wymaga siły woli, ale daje uczucie: okej, coś dzisiaj ogarnęłam. Nie po to, żeby odhaczać. Tylko po to, żeby się w tym dniu jakoś zakotwiczyć.
Przeglądanie rzeczy, które już mam, zamiast szukania nowych
W marcu kusi, żeby kupić coś „na wiosnę”. Coś nowego, coś lepszego, coś, co mnie zmieni. Ale czasem zamiast tego przeglądam stare kosmetyki, zapachy, książki. Przypominam sobie, że już coś mam. I że to też może być fajne.
Te rzeczy nie rozwiązują żadnych wielkich problemów. Nie zmieniają życia. Ale pomagają je poczuć – trochę bardziej. Pomagają przetrwać te dni, kiedy nic się nie chce, ale też nie chcę się poddawać. Małe przyjemności to mój sposób na marcowy spadek formy. Może któryś z tych sposobów zadziała też u Ciebie. A może masz swoją listę – i to ona będzie Twoim antidotum na szarą codzienność.
Zobacz także: Jak zacząć medytować? Korzyści z regularnej medytacji